Zespołu Kult przedstawiać nie trzeba. To młodzieżowo-rozrywkowy zespół, który zawsze zajmuje wysokie miejsce w różnego rodzaju plebiscytach. Zwykle ma dobre recenzje w prasie, a płyty są oceniane na trzy i pół gwiazdki. Znana piosenka "Gdy nie ma dzieci" znalazła się w wydaniu płytowym "Karaoke" w towarzystwie innych polskich szlagierów, a wiele innych utworów grupy jest granych w radio dla ludzi, którzy zdaniem innych ludzi, nie powinni mieć możliwości ich słuchania, ponieważ to źle świadczy o kapeli. Ponadto muzycy są utrzymywani z sugerowanych datków na bilety i hańbią się występami "pod publiczkę", a więc granymi dla publiczności.
Mimo tych komercyjnych plam na honorze każdego szanującego się artysty, Kultu słucham od 25 lat, kiedy to po raz pierwszy usłyszałem Arahję w 1989 lub 90 roku, choć początkowo sądziłem, że utwór nazywa się Arhaja. Podobnie sądziłem, po zapowiedzi Kazika w Jarocinie, że Pasażer, to Pasaże - co wg mnie byłoby lepszym tytułem. Już wtedy (końcówka lat 80) ten zespół wyróżniał się spośród innych kapel polskiej sceny rockowej (czyt. rokokowej). Pamiętam wywiad z Kazikiem w muzycznym magazynie Non Stop ze zdjęciem małego Kazia juniora obejmującego tatę, który zaszokował mnie (wywiad rzecz jasna, a nie Kazio jr.) - dojrzewającego wówczas chłopaka - przemyśleniami nt. religii, polityki, miłości, czyli tematów obecnych w tekstach Kultu od samego początku.
Do tej pory miałem okazję uczestniczyć mniej lub bardziej żywiołowo w ok. 50 koncertach Kultu. Pierwszy miał miejsce w październiku 1993 w gorzowskiej hali Stilonu. Kilka z nich zapadło mi w pamięci szczególnie. Być może dlatego, że moja przygoda z Kultem to coś więcej niż muzyka, ale również życiowe poszukiwania, spotkania z muzykami, wspomnienia młodzieńczych czasów. Od pewnego czasu miałem jednak przesyt koncertowy i wrażenie twórczego wypalenia na ostatnich płytach. I mimo iż kultowe koncerty są czymś absolutnie wybitnym, to młodzieńcze "ciary" i ekscytacja minęły. Pozostało spokojne słuchanie, co niegdyś było nie do pomyślenia, czego pamiątką po szczecińskim koncercie w klubie Trans z 25 lutego 1996 r. jest ślad po operacji obojczyka. Pamiętam "pływanie" nad głowami tłumu (co było wtedy u mnie normą), a po chwili twarde lądowanie i potworny ból. Potem był szpital, opatrunek, powrót do klubu po pozostawione rzeczy i pytanie do szatniarza: "Co grali na bis?" :-) Okazało się, że był m.in. Dom Wschodzącego Słońca. W rodzinnym Gorzowie czekała mnie operacja. Po rozbudzeniu była świadomość zbliżającej się matury, walkman i kasety z bootlegami z koncertów, które obecnie znajdują w dorobku każdego kultowego fana (Lapidarium 1993, Spodek 1994, Opera w Bytomiu 1994 i piraty wydane przez "Falę" z lat 1984 -1988).
DVD z koncertu MTV Unplugged słuchałem wielokrotnie. Niezwykłe wydarzenie. Mimo to broniłem się przed pójściem do Filharmonii Bałtyckiej, bo cóż nowego może wnieść ponowne usłyszenie tego samego, tyle, że w dużo szerszym obrazie niż telewizyjny ekran. "To co? Biedronka zwyciężyła?" - pytał mój przyjaciel chcąc dowiedzieć się, czy odpowiedzialny mąż, ojciec trójki dzieci wybierze koncert czy produkty spożywcze do lodówki na 2-3 dni w znanym dyskoncie. Przez długi czas rezultat tej ciekawej konfrontacji Biedronka vs. Kult wynosił 1-0. Jednak im bardziej zbliżał się termin koncertu, tym bardziej powracała, a z czasem przeważyła myśl: "Jeśli nie pójdę, to jestem pewien, że będzie mi towarzyszyło natrętne pytanie: czy nie straciłem czegoś wyjątkowego?". I tym sposobem Biedronka musiała sobie poradzić bez mojego wsparcia, a ja miałem przyjemność i przywilej uczestniczenia w koncercie niezwykłym, na którym poziom doznań estetycznych i energetycznych przyrównałbym jedynie do pierwszej, młodzieńczej kultowej fascynacji.
Już wchodząc do sali filharmonii zweryfikowałem wcześniejsze obawy dotyczące niezaangażowanego emocjonalnie odbioru. Wyciszony saksofonowy jazz w głośnikach, kapitalna (jak mawia niezrównany red. Włodzimierz Szaranowicz) akustyka sali, klimatyczna scenografia czerwono-pomarańczowych lamp, walizki, koń na biegunach, dywan, stary gramofon z tubą, układ widowni...
Koncert cudo. Selektywność dźwięku, bogactwo aranżacyjne, kazikowy głos jak dzwon, rytmicznie wybrzmiewające gitary (może więcej solo Wojtka by się przydało), krystalicznie i donośnie brzmiące dęciaki ... Do anplaktowego płytowego repertuaru zespół dodał standardy, które co prawda dalekie są od spokojnego, melancholijnego, filharmonijnego nastroju, ale nadały koncertowi super dynamiki. Takie rzeczy jak Krew Boga, Wolność, Wódka w wersji akustycznej to, mówiąc młodzieżowym językiem - miazga, rzeźnia i masakra. Znaczy osom. Nie sądziłem, że coś w tych numerach może mnie na nowo porwać. Dzięki nim koncert wszedł na wymiar nie tylko delektowania się dźwiękami, ale i energetycznego spektaklu.
Moje ulubione momenty koncertu to wersje numerów: Brooklyńska Rada Żydów (perkusja i dęciaki ze wstępu to rzeźnia!), Arahja, Po co wolność, Krew Boga, fajna wersja Prosto, Czarne słońca, Bal kreślarzy. Strzałem w dziesiątkę było również zaproszenie na tegoroczne występy trzech znamienitych gości z pierwszego koncertu: Dr Yry, Tomka Kłaptocza i Sir Zaciera. Ich wykonania utworów (kolejno): Kanały (z repertuaru TPN 25), Modlitwa za rzeczy (Buldog) i genialny numer Ryby, traktujący o tym, że "pewnego razu ryby wyszły z wody i okazało się, że mają nogi" (Zacier) to miód spływający na uszy i do uszu słuchacza :-)
Na sam koniec zaś, po koncercie - przywitanie, podziękowania i krótka wymiana z muzykami. Miło było usłyszeć, że jedni pamiętają stare koncertowe "dzieje", a jeszcze inni poczytują blogowe lub facebookowe wpisy :) To nadal są w porządku ludzie :)
Kazik zapowiadając piosenkę Mędracy wspomniał, że należy ona do wczesnego okresu twórczości Kultu, z czasów duchowych poszukiwań, gdy dwie osoby (Piotrek Wieteska i Jacek Szymoniak) opuściły zespół z powodów religijnych. Kazik, jak przyznał, zbyt mocno ukochał muzykę, by pójść ich śladami. Postanowił zostać i udowodnić, że można mówić o Bogu robiąc to, co się kocha, a więc w jego przypadku - śpiewając. Miał rację. Super, że zostałeś! :-)