Jak informuje wyborcza.pl - Pani Minister Edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska chce, by dzieci uczyły się edukacji seksualnej na różne sposoby. Zamiast jednego przemiotu będą więc różne ścieżki do wyboru. Rodzice o tradycyjnych poglądach będą mogli posłać dzieci na wychowanie do życia w rodzinie, a libertyńscy na seks-edukację. Takie rozwiązanie ma doprowadzić do zgody wokół edukacji seksualnej w ogóle, i na jej szersze wprowadzenie do szkół. Jednocześnie minister Kluzik -Rostkowska deklaruje, że i w takiej wersji przedmiot nie będzie obowiązkowy. - Szanujmy autonomię rodziny – mówi.
Brzmi pokojowo. Mam jednak pewne obawy. Kto wie, czy nie jest to działanie zgodne z zasadą: "dziś weźmiemy co możemy, a jutro weźmiemy resztę"? W podoby sposób wprowadza się wszelkie rozluźnienia obyczajowe w społeczeństwie. Małymi krokami, by nie szokować. Wystarczy spojrzeć na strategię działań homoseksualnego lobby: dziś związki partnerskie, jutro homo-małżeństwa, pojutrze adopcja dzieci.
Zastanawiam się nad zagrożeniami tego pomysłu. Łatwiej jest bowiem coś wprowadzić, niż później wycofać. Jeśli edukacja seksualna wejdzie do szkół, to szybko z niej nie wyjdzie. Tym bardziej jeśli odpowiedzialnymi za jej program będą liberalne, genderowe i homoseksualne środowiska, które lgną wszędzie tam, gdzie mogą coś poopowiadać o alternatywnych doznaniach i pooswajać z nimi. To będzie "wspaniała" platforma światopoglądowej indoktrynacji młodego pokolenia przez środowiska promujące seksualność oddzieloną od kontekstu miłości małżeńskiej.
Dyskusja dotyczy więc nie tyle tego, w jaki sposób przedstawiciele obu stron debaty chcą wychowywać swoje dzieci. Tu każdy zdecyduje za siebie. Chodzi raczej o to, w jaki sposób będą edukowane wszystkie polskie dzieci. I tu każda ze stron ma pewne postulaty. Nie zadowala mnie więc fakt, że moje dzieci są uchronione od seks-edukatorów w szkole. Na podobnej zasadzie, genderystów nie zadowala fakt, że ich dzieci będą przez nich uczone życia. Chcą czegoś więcej. Podobnie jak ja.
Nie oszukujmy się. Edukacja seksualna nie będzie edukacją neutralną światpoglądowo. Nie będzie to lekcja biologii z tematem: skąd biorą się dzieci? To będzie nauka seksu pozbawiona przymiotników: nieetyczny, niemoralny, małżeński, pozamałżeński, grzeszny, właściwy, poniżający, plugawy, piękny, dozwolony, niedozwolony. Będzie to raczej legalna i publiczna platoforma światopoglądowego i duchowego urabiania młodego pokolenia, w tym również dzieci z rodzin chrześcijańskich, których rodzice wierzą w mit o "neutralności światopoglądowej" w szkole.
Jeśli jednak dojdzie do tego, że seks-edukacja zawita w szkołach, to warto by osobami, które prowadzą taką edukację byli m.in. dojrzali, roztropni chrześcijanie, którzy potrafią mówić o seksie w mało wiktoriański sposób. Dlaczego mielibyśmy podkulić ogonki i naukę o seksualności pozostawić tęczowym i genderowym edukatorom? Żaden dogmat i doktryna wiary nie nakazuje nam pozostawiania szkoły zachwaszczonym ogrodem. Dlatego obrona to za mało. Jesteś chrześcijaninem? Pamiętaj, grasz w ataku. Nie uciekaj do szatni.