8. Natalia Schiller: Jak odbywa się ocenianie w warunkach domowych - czy są sprawdziany, oceny itp.?
PB: Nasze dzieci corocznie zdają oficjalne egzaminy w
szkole, do której są zapisane, na podstawie których ich wiedza jest
weryfikowana i sprawdzana. Stanowi on podstawę promocji dziecka do następnej
klasy. W trakcie roku szkolnego żona na bieżąco sprawdza poprawność ich nauki,
postępy i rozwój w nauce. Nie ma ocen. Są nagrody za wykonanie pewnej części
materiału (pieczenie babeczek, kino, KFC, nocleg u koleżanki itp.).
9. Czy nie mają Państwo problemu z łączeniem roli rodzica i nauczyciela? Mówi się, że pracy nie należy przenosić do domu, wiele osób ma też problem np. pracując ze współmałżonkiem. Czy to nie jest analogiczna sytuacja?
Nie.
Edukację domową traktujemy jako coś normalnego. Dla nas jest to część naszego
powołania rodzicielskiego więc nie oddzielamy bycia mamą czy tatą od bycia
nauczycielem. Proszę zwrócić uwagę na to, że edukacja
domowa przez osiemnaście stuleci naszej ery była naturalną i dość powszechną
formą kształcenia. Upowszechnienie się w Europie publicznej i obowiązkowej
szkoły przynosi dopiero wiek XIX. W 1825 r. w Prusach
Wschodnich wszedł w życie przepis o powszechnym obowiązku szkolnym z powodu
militarnej porażki Prus. Przyczyn dopatrywano się w niskim wyedukowaniu
żołnierzy, na których spoczywał obowiązek ekspansji. Rodzice oddając dzieci do
szkoły zobowiązani byli podpisać oświadczenie o „przejęciu” odpowiedzialności
za edukację przez szkołę (państwo). Państwo wprowadziło więc w życie instytucję
kulturowego przymusu, w której główna odpowiedzialność za edukację i wychowanie
spoczywała na nauczycielu. Rodzic czuł się zwolniony z edukacyjnego obowiązku. Trudno oczywiście nie dostrzec tu związku z wzrastaniem idei
państwa narodowego i szkoły jako miejsca budzenia narodowej tożsamości. My
dziś, nie wiedzieć dlaczego, traktujemy zarówno przymusową, jak i państwową
edukację i to jeszcze „szkolną” jako coś „normalnego”. My opowiadamy się za
wolnością, ale i odpowiedzialnością w edukacji – prawie rodziców, obywateli do
kształcenia dziecka zgodnie z własnym sumieniem i światopoglądem. Mówię
oczywiście o poważnym podejściu do edukacji, nie zaś „edukacyjnej partyzantce”.
10. Czy dzieci Państwa są zadowolone ze swojego sposobu edukacji? Jak wypadają na semestralnych sprawdzianach? Jaki jest ich poziom w stosunku do tego, czego się razem uczycie?
Egzaminy
jak do tej pory zdają bez problemu z dobrymi wynikami. Oby tak dalej. Natomiast
sama edukacja domowa mimo wyzwań to przygoda dla całej naszej rodziny. Chyba największą trudnością jest dyscyplina. Z dyscypliną i entuzjazmem do rozpoczęcia
lekcji było jednak podobnie gdy Zuzia chodziła do zerówki. "Nie chce mi
się" dotyczyło wtedy wyjścia do szkoły, teraz niekiedy dotyczy siadania
przy biurku. Tyle, że w domu łatwiej ją zachęcić, zaciekawić i kiedy już
"połknie haczyk" potrafi spędzić na nauce więcej czasu niż od niej
tego wymagamy. Dom jednak bardziej kojarzy się z zabawą niż nauką. Musieliśmy
więc wymyślić system motywacji, który dla dziecka jest dość ważnym bodźcem do
uczenia się. Szczególnie dla Janka, dla którego dużą inspiracją do działania są
nowe wyzwania.
11. Do kiedy planuje pan edukację domową dzieci? Czy zakłada Pan w pewnym momencie przeniesienie ich do placówki, co ze studiami?
Nie
wiemy jak długo będziemy uczyli dzieci w domu. Decyzję w tym względzie
podejmujemy z roku na rok przed wakacjami. Jak do tej pory, dzięki Bogu, nie
przyszło zniechęcenie ani do nas, ani do dzieci, a z wyników nauczania domowego
jesteśmy bardzo zadowoleni. Oczywiście nie wykluczamy możliwości przeniesienia
ich w przyszłości do szkoły gdy stwierdzimy, że nadszedł na to właściwy moment:
np. gdy ocenimy, że szkoła jest w stanie zapewnić im lepszą edukację. Póki co
taki czas jeszcze nie nadszedł.