środa, 23 stycznia 2013

Echa po odejściu z zakonu o. Krzysztofowicza

Celibat - ślub z Chrystusem?

Kilka dni temu pisałem o odejściu z zakonu gdańskiego dominikanina Jacka Krzysztofowicza. Od dnia ogłoszenia przez niego decyzji minął ponad tydzień. Posłuchałem wielu opinii i komentarzy na ten temat, w szczególności strony katolickiej. Jak można było się spodziewać: oceniamy to wydarzenie w odmienny sposób. Na czym polega różnica w mojej ocenie, a ocenie rzymskokatolickich komentatorów, wśród których najczęściej głos zabierają zakonnicy i publicyści?

Podczas gdy samo w sobie odejście zakonu, w mojej ocenie, dalekie jest od potępienia, to dla strony katolickiej to właśnie ono jest powodem największej krytyki. Przyczyny odejścia, owszem, są również komentowane, ale w kontekście „złamania ślubów” są zupełnie drugorzędną kwestią. Wskazywane są raczej jako argumenty służące budowaniu w opinii publicznej negatywnego wizerunku zbuntowanego zakonnika. W rzymskokatolickim nauczaniu nie ma uzasadnionych powodów odejścia.

Ojciec Jacek złamał śluby zakonne, które dobrowolnie złożył. Niektórzy posuwają się do przyrównywania jego decyzji do... zdrady małżeńskiej. Wszak tak jak mąż ślubuje wierność żonie i nie wolno mu jej porzucać „dla innej miłości”, podobnie zakonnik składa ślub „wierności Panu Jezusowi”, poślubia go niczym męża, składając przyrzeczenie dożywotniej „czystości”. Z tego powodu żaden powód nie może być wymieniany jako uzasadnienie „zdrady”.

Jest kilka problemów z tym porównaniem:

1. Stawia obok siebie dwie różne kwestie. Małżeństwo jest Bożą instytucją, miłosnym przymierzem, które w Jego postanowieniach powinno być nienaruszalne i nierozerwalne. Dlatego mąż i żona zobowiązani są do wierności względem siebie nawzajem do końca życia.

2. Natomiast celibat w Kościele Rzymskokatolickim, w przeciwieństwie do małżeństwa, nie jest ustanowieniem Bożym lecz ludzkim. Tym bardziej obowiązkowy celibat dla pewnej grupy chrześcijan. W samym Kościele obowiązek celibatu duchownych został usankcjonowany jako jedyna forma życia duchownego dekretem papieża Grzegorza VII dopiero w XI wieku. Biblia stawia sprawę za zasadzie dobrowolności nie wiążąc nigdzie celibatu z byciem osobą duchowną. (Mt 19:12; 1 Tm 3:2-5; Tyt 1:7). Dlatego większym problemem niż łamanie przyrzeczeń celibatu, jest sam wymóg jego ślubowania przez tych, którzy chcą pełnić duszpasterskie zadania w Bożym Kościele. Bóg tego nie chce i nie wymaga.

3. Oblubienicą, małżonką Jezusa nie jest żaden zakonnik, duchowny, pastor lub celibatariusz. Oblubienicą Jezusa jest Kościół. Innymi słowy: Pan Jezus jest już„zajęty”. I każdy z nas, wierzących będących częścią Kościoła jest częścią Jego Oblubienicy. Nie istnieją w tym względzie szczególne przywileje dla tych, którzy postanawiają pozostać kawalerami.

4. Ziemskim obrazem Chrystusa nie jest duchowny składający śluby bezżeństwa, lecz mąż mający jedną żonę (poligamia jest grzeszna). Chrystus, owszem, nie miał żony, ale nie miał jej... do czasu (podobnie jak wszyscy mężowie). Chrystus nie pozostał kawalerem. Jest raczej monogamistą. Jest Mężem, który poświęca życie za Kobietę, którą następnie poślubia (Apokalipsa Św. Jana 19:6-10). Chrystus jest wzorem dla mnie – chrześcijańskiego męża, który od Niego uczy się w jaki sposób powinien postępować wobec żony. Dlatego małżeństwo w świetle Listu do Efezjan 5:22-33 oraz Księgi Pieśni nad Pieśniami jest obrazem więzi Chrystusa z Kościołem. Ideologiczny celibatariusz to raczej obraz samotnego Allacha niż Chrystusa, który od wieczności dzieli społeczność z Ojcem i Duchem Świętym oraz zawiera radosne Wesele z Oblubienicą, za którą oddał życie.

Czy księdzu wolno czy nie wolno mieć żonę?

Ktoś niedawno w niniejszej dyskusji zwrócił mi uwagę: „A jednak księża (podobnie jak narzeczeni) w trakcie święceń też przysięgają przed ołtarzem. Czyż prawdą nie jest, że nie powinni więc łamać tych ślubów?” W tym właśnie tkwi problem. Równie dobrze „przed ołtarzem” mógłbym złożyć przysięgę ustanowioną przez mój Kościół, że nie będę miał ze swoją żoną dzieci - by w pełni poświęcić się wychowywaniu "duchowych dzieci w Chrystusie". Piękne i szlachetne uzasadnienie, prawda? Brzmi bardzo duchowo. Jednak takie nie jest. Taka "przysięga przed ołtarzem" jest nierozsądna, nieroztropna i niebiblijna. I zamiast tym, którzy ją składają mówić: „unikaj poczęcia dziecka” powinniśmy dawać do zrozumienia, że sam wymóg jest absurdalny, przeciwny stworzeniu Bożemu oraz nakłada na duchownych jarzmo, którego nie nakłada na nich Bóg.

W 1 Liście Tymoteusza 3 oraz Liście do Tytusa 1 czytamy bardzo wyraźnie natchnioną i ponadczasową zasadę, że duchownym wolno mieć żonę i dzieci. Kościół Rzymskokatolicki w opozycji do tych fragmentów mówi: duchownym nie wolno mieć żony i dzieci. Jak więc na pytanie o posiadanie rodziny przez duchownego powinien odpowiedzieć szczery chrześcijanin? Za czyją odpowiedzią powinien się udać? Wolno (jak mówi Pismo Święte), czy nie wolno (jak od XI wieku naucza Kościół)?  Dla kogoś, kto przyznaje się do wierności Bogu i pragnie podążać za Nim odpowiedź jest prosta.

Oczywiście zgodnie z nauczaniem fragmentów takich jak Mt 19:7 oraz 1 Kor 7:7 jakikolwiek chrześcijanin może zadecydować we własnym zakresie, że nie chce zakładać rodziny. Jednak od dobrowolnej, indywidualnej decyzji każdego wierzącego do wymogu „składania przez duchownych ślubów przed ołtarzem” jest bardzo daleka droga.

Gdyby jednak ktoś taki ślub złożył i po czasie się upamiętał stwierdzając, że to nie Chrystus tego wymaga – powinniśmy być dalecy od potępienia takiej osoby. Wręcz przeciwnie: nie powinniśmy dyskutować o jego indywidualnych wyborach w kwestii małżeństwa. Raczej powinniśmy taką osobę wspierać i zająć się tym, czy jego decyzja związana jest z wiernością Słowu Chrystusowemu czy odejściem od Boga. Dlatego nie potępiam o. Jacka za sam czyn odejścia. Bardziej niż opuszczenie zakonu niepokoi mnie to, w co wierzy, bo z jego wypowiedzi trudno wysnuć wniosek, że powodem odejścia jest przywiązanie do Słowa Bożego.

Oczywiście opinia katolickich komentatorów nie może być inna niż potępienie decyzji o odejściu z kapłaństwa dominikańskiego zakonnika, bez względu na przyczyny. Czytałem i słuchałem wypowiedzi kilku rzymskokatolickich zakonników. Da się w nich zauważyć jedną, wspólną tendencję: temat opuszczenia zakonu przez osobę, która kształtowała przez wiele lat wiarę tysiąca osób, mocno niepokoi i gryzie. Ktoś, i to nie byle kto, zdecydował się zrzucić habit. Życie zakonne określił jako „ucieczkę”, chowanie się za „habitem”. Trzeba zareagować. I to zareagować ostro, by jednoznacznie potępić zarówno o. Jacka, jak i ostrzec w ten sposób tych, którzy słysząc o jego historii, mogliby pomyśleć o tym samym.

Niepokojące świadectwa

Odejście ojca Jacka kojarzone jest, i wygląda na to, że nie bez przyczyny, z jego niepokojącymi przekonaniami, którymi dzieli się w pożegnalnej mowie. Oto kilka z nich:

"Jedni postrzegają Boga jako matkę (...), inni jako ojca... (a ja) wierzę w Boga dorosłości. W Boga, który nie jest ani opiekunem, ani kimś, komu musimy być posłuszni, komu musimy służyć. Bóg dorosłości, to Bóg, którego postrzegam jako źródło, ogień, rzekę, wiatr..."

„Wszyscy przywykliśmy, że Boga nazywamy miłością, ale w rzeczywistości ten Bóg często w naszym życiu, a tak naprawdę był w moim życiu, jest pustką. I patrzenie w stronę Boga oznacza patrzenie w stronę pustki”.

Podczas warszawskich rekolekcji w grudniu 2011 r. ojciec Jacek nauczał (poniżej kilka zanotowanych przeze mnie wypowiedzi z kazania):

Miałem kiedyś sen o motylach (...). Te motyle unosiły się nade mną, krążyły, latały. I jednego z nich spróbowałem złapać. Chwyciłem go. I kiedy go chwyciłem i popatrzyłem na niego z bliska, to zobaczyłem, że zamienił się w szarą, martwą gąsiennicę. Dla mnie jest to sen o ewangelii, tym, czym ona jest. Ewangelia to są motyle, które unoszą się, wielobarwne, kolorowe. Z każdej strony wyglądające inaczej. W każdym momencie wyglądające inaczej. Jeżeli ewangelię spróbujemy pochwycić mówiąc: To jest tak, takie jest jej znaczenie, o to w niej chodzi, to Jezus miał na myśli. Jest w niej tylko to i nic więcej – to ona umrze. Ona staje się martwa. Żywe Słowo staje się słowem martwym. O czym jest ta dzisiejsza ewangelia, którą przed chwilą wysłuchaliśmy? Może jest ona o Janie Chrzcicielu. Może o faryzeuszach? Może o Mesjaszu? Może jest o chrzcie? Może o kim jestem (...). Może o prostowaniu dróg, o którym mówi Jan? A czymś może o czym zupełnie innym? Ona dla każdego z nas i w każdym momencie może być o czymś innym. Bo ewangelia jest jak... motyl. Nie łapmy go. Pozwólmy mu żeby się nad nami unosił.

Do Boga nigdy nie prowadzą takie słowa jak: muszę, powinienem, trzeba.

Bywa, że wzrok jest odwrócony ku górze z lęku przed światem, przed wszystkim, co jest związane z życiem tutaj. Albo też jest tak, że patrzymy w to niebo z taką czujnością, ciągle sprawdzając czy Bóg jest z nas zadowolony. I ciągle oceniając swoje życie tutaj przez pryzmat oczekiwań Boga (...). Dlatego też cały czas zamieniamy nasze życie na walkę z grzechem, jakby to komuś było do czegoś potrzebne. Jakby to Bogu było potrzebne, abyśmy byli bezgrzeszni.

On oddał swoje życie po to, abyśmy my mogli żyć. A więc żyjmy. Żyjmy. Bo życie jest piękne. Właśnie dlatego. I nie mówię wcale o tym  życiu, które nadejdzie kiedyś w wieczności. O nie się specjalnie nie martwię. Bóg jest kochający i na pewno dla nas wszystkich tam miejsce znajdzie.

Powyższe przekonanie o pustym piekle o. Krzysztofowicz wyraził również na jednym z kazań w Gdańsku, gdy otwarcie powiedział (tu cytat znajomego), że piekło nie jest dla ludzi. Nie ma i nie będzie w nim nikogo z ludzi.
 
Będąc zakonnikiem otwarcie mówił także: „Nie jestem osobiście przeciwnikiem kapłaństwa kobiet, nie sądzę, żeby ono coś zmieniło w moim głoszeniu Ewangelii i przeżywaniu własnego kapłaństwa, ale z drugiej strony jestem pewien, że spowodowałoby ono diametralną zmianę w funkcjonowaniu Kościoła”.

„Myślę, że w tej chwili najlepsze, co kobiety mogą zrobić w Kościele, to wiedzieć, czego chcą - każda z osobna - i szukać własnej ścieżki, nauczyć się mówić "nie". (...) A mówienie "nie" to: "Nie zgadzam się z tobą, księże proboszczu", może nawet: "Nie zgadzam się z tobą, święty Pawle". Dobrze jest wyruszyć w drogę w poszukiwaniu własnych odpowiedzi. Na własną odpowiedzialność szukać Prawdy. Jesteśmy wszyscy Bożymi dziećmi, ale nie zapominajmy, że dziećmi dorosłymi. Bóg traktuje nas jak dorosłych” (źródło: trojmiasto.gazeta.pl)

Treść mowy pożegnalnej ojca oraz jego powyższych wypowiedzi Jacka Krzysztofowicza jest bardzo niepokojąca z perspektywy treści Pisma Świętego. Zakonnik wydaje się przeczyć osobowości Boga, ale także innym prawdom, o których mówi Biblia:
- bezbłędności Pisma Świętego;
- istnieniu piekła, w którym znajdą się ci, którzy postanowili żyć w swoich grzechach;
- jasności i obiektywnemu znaczeniu ewangelii;
- potrzebie zaparcia się siebie i uświęcenia w życiu chrześcijańskim;
- potrzebie krzyżowania grzesznych pragnień, co niekiedy oznacza podejmowanie duchowych bitew.

Opuszczenie Chrystusa jest o wiele bardziej niebezpieczne dla wieczności człowieka niż opuszczenie zakonu. Zgadzam się z opinią dominikanina Pawła Gużyńskiego, który skomentował pożegnalną mowę o. Krzysztofowicza słowami: "Nie jest to wyznanie wiary, ale wyznanie psychoanalityka. Ojciec Jacek dokonał prawdziwej psychologizacji redukcji wiary do poziomu uczuć i to jest jego kłopot (...) [On] redukuje sobie wiarę i duchowość do sprawy uczuć. (...) On mówi o Panu Bogu tak, jak sobie On go wyobraża. To jest największe zagrożenie życia duchowego - sprowadzić Boga do własnego wyobrażenia."

Zastanawiające jest jednak jedno: dlaczego powyższe wypowiedzi i poglądy o. Jacka, których nie krył już wcześniej, stały się powodem jego krytyki... po jego odejściu z zakonu? Kiedy publicznie wypowiadał je znacznie wcześniej i to w różnych kontekstach, nikt nie reagował i nie wyrażał oburzenia. Wciąż zresztą jego nauczań można odsłuchać na stronach niektórych duszpasterstw akademickich. Oznacza to, że również dla poglądów Jacka Krzysztofowicza było odpowiednie miejsce w... Kościele! Wówczas ich treść nie stanowiła niebezpieczeństwa dla wiary. Problematyczne się stały, gdy nagle ich autor nie jest już kojarzony z zakonem. Innymi słowy, ojciec Jacek mógł wierzyć, w to, co wierzył od lat i w co wierzy obecnie, o ile pozostałby w strukturach „jedynego, prawdziwego Kościoła”. Wówczas nikt publicznie nie komentowałby jego przekonań w kategoriach odejścia od wiary, mistycyzmu, odczuwania, psychoanalizy itp. Jego przekonania byłyby wówczas określane elementem piękna, różnorodności i bogactwa myśli Kościoła Rzymskokatolickiego. W taki sposób były określane przez rzesze wiernych.

Jako potwierdzenie powyższego stwierdzenia pozwolę sobie przywołać komentarz z portalu fronda.pl jednej z osób, która przedstawia się jako była pacjentka terapii o. Jacka, a która obecnie publicznie (w anonimowy sposób) mówi o szkodliwości jego służby:

„Dziwię się, że jeszcze nikt nie napisał o tym, że sprawa byłego już o. Krzysztofowicza ma drugie dno. Naprawdę dziwię się, że tak pochopnie wydawane są opinie na temat tego, dlaczego odszedł od kapłaństwa. Proszę poczytać o mistrzu Jacka Krzysztofowicza, niejakim Bercie Hellingerze. Sprawa jest naprawdę dramatyczna i spodziewam się, że trudno w tej chwili pojąć, jak wiele "ofiar" swojego myślenia i swojej "terapii" pociągnie za sobą Krzysztofowicz. Mówię to z pełną odpowiedzialnością jako osoba, która znała go osobiście, i która świadomie wyrzekła się tej znajomości, jako osoba, która brała udział w jego pseudoterapii, która miała przez lata miejsce na plebanii Kościoła Św. Mikołaja w Gdańsku. Panie Pawle, ja też kiedys dałam się zwieść temu pięknosłowiu... Proszę mi wierzyć, ojciec Jacek od dawna jest osobą niewierzącą, a jego odejście, będące następstwem grzechu, okultyzmu (odsyłam do lektury ks. Posadzkiego, który wzmiankuje niejednokrotnie w swoich pracach o Hellingerze), nie jest dla jego znajomych z Gdańska żadnym zaskoczeniem... (...)”.

I dalej:

„Dodam jeszcze, że nie wiem, czy Jacek Krzysztofowicz poznał kobietę czy nie poznał... Znał ich wiele jeszcze będąc w zakonie, i, proszę mi wierzyć, nie sądzę, żeby odszedł dla kobiety. Kto uważnie słuchał jego kazań wie, że nie uznawał czegoś takiego jak grzech, zło czy dobro... On ugrzązł w bagnie już dawno, i jest to coś o wiele większego niż pożądanie kobiety... To może stanowić jedynie przykrywkę albo zasłonę dymną dla jego innych, znacznie bardziej niebezpiecznych praktyk. Terapia, której się poddał i którą proponował wiernym prowadzi wprost do zanegowania istnienia Boga i niejednokrotnie do ciężkiej depresji. Doświadczyłam tego na własnej skórze”.

Jeśli powyższa wypowiedź jest zgodna z prawdą (być może ktoś ma możliwość sprawdzenia tego), wówczas potwierdza ona prawdziwość obserwacji, że ojciec Krzysztofowicz „ugrzązł w bagnie już dawno”, jednak jego duchowy stan był akceptowalny tak długo, jak tkwił w nim jako... katolicki zakonnik.

Nawet jeśli nie uznawał czegoś takiego jak grzech, zło czy dobro. Nawet jeśli (rzekomo) prowadził do „zanegowania istnienia Boga, sam będąc osobą niewierzącą”, praktykującą okultystyczne metody terapii – w świetle powyższego świadectwa mógł swobodnie głosić homilie, pisać książki i prowadzić psychoanalityczne terapie przy plebani Kościoła Św. Mikołaja. Wprost zadziwiające, że przez tyle lat służby, nikt nie kwestionował ortodoksyjności jego przekonań! Okazuje się, że dopiero gdy odszedł z zakonu można opowiedzieć o jego „prawdziwej twarzy”, kim „naprawdę” był już wcześniej. A może po prostu należy samemu poszukać „haków” z przeszłości, by dać do zrozumienia zaniepokojonym wiernym, że odszedł „zdrajca”, któremu nie należy współczuć, ale piętnować? Dla dobra Kościoła oraz sumień obecnych i przyszłych zakonników.

Byle przy Matce

To zadziwiające, że Kościół z tak wielką zaciekłością, chętnie i zdecydowanie potępia rezygnację z kapłaństwa „z powodu kobiety”, jednocześnie przemilczając takie rzeczy jak seksualne nadużycia, rozwiązłość oraz niebiblijne przekonania wśród duchownych. Jeśli masz problem z homoseksualnym współżyciem, to tak długo jak jesteś u nas - jesteś akceptowany i tolerowany. Zmienimy ci jedynie miejsce służby, by nie dawać powodów do zgorszenia wiernych i poruszenia opinii publicznej. Jednak dla odchodzących „nie ma zmiłuj". Choćby prowadzących najbardziej czyste życie.

Chętnie posłuchałbym wypowiedzi ojca Pawła Guzowskiego, który równie zdecydowanie co ojca Jacka, skrytykowałby na łamach TVNu homoseksualnych i seksualnie aktywnych księży wśród obecnych duchownych Kościoła Rzymskokatolickiego. Z pewnością byłby na to gotowy, jednak nie wcześniej niż przed opuszczeniem któregokolwiek z nich struktur Kościoła. Do tego czasu Matka kocha i chroni wszystkie swoje dzieci.

Sytuacja odejścia ojca Krzysztofowicza pokazuje, że problem (nie)znajomości Pisma i teologicznej poprawności wśród zakonników może być szerszy. Niepokojącą jest sytuacja gdy rozpoznawalny duchowny w publiczny sposób naucza o pustym piekle na niedzielnej Mszy. Wygląda bowiem na to, że wystarczy, iż opakuje swoje słowa w odpowiedni ton głosu, wrażliwość na ludzkie problemy i religijne słownictwo. Ważne, że pozostaje we „właściwych” strukturach. Wówczas nawet słowa: Nie zgadzam się z tobą, święty Pawle są akceptowalne. Kościół naprawdę jest w stanie zaakceptować wszystkich: nieortodoksyjnych zakonników, homoseksualnych księży, duchowych buntowników szukających odpowiedzi na własną rękę... Byle w objęciach biskupa Rzymu. Bo przecież „prawda jest w Kościele Rzymskokatolickim”. Również prawda o nim.