Kilka dni temu pisałem o odejściu z zakonu gdańskiego dominikanina Jacka Krzysztofowicza. Od dnia ogłoszenia przez niego decyzji
minął ponad tydzień. Posłuchałem wielu opinii i komentarzy na ten temat, w
szczególności strony katolickiej. Jak można było się spodziewać: oceniamy to
wydarzenie w odmienny sposób. Na czym polega różnica w mojej ocenie, a ocenie
rzymskokatolickich komentatorów, wśród których najczęściej głos zabierają
zakonnicy i publicyści?
Podczas gdy samo w sobie odejście
zakonu, w mojej ocenie, dalekie jest od potępienia, to dla strony katolickiej
to właśnie ono jest powodem największej krytyki. Przyczyny odejścia,
owszem, są również komentowane, ale w kontekście „złamania ślubów” są zupełnie
drugorzędną kwestią. Wskazywane są raczej jako argumenty służące budowaniu w
opinii publicznej negatywnego wizerunku zbuntowanego zakonnika. W
rzymskokatolickim nauczaniu nie ma uzasadnionych powodów odejścia.
Ojciec Jacek złamał śluby zakonne,
które dobrowolnie złożył. Niektórzy posuwają się do przyrównywania jego decyzji
do... zdrady małżeńskiej. Wszak tak jak mąż ślubuje wierność żonie i nie wolno
mu jej porzucać „dla innej miłości”, podobnie zakonnik składa ślub „wierności
Panu Jezusowi”, poślubia go niczym męża, składając przyrzeczenie dożywotniej
„czystości”. Z tego powodu żaden powód nie może być wymieniany jako
uzasadnienie „zdrady”.
Jest kilka problemów z tym
porównaniem:
1. Stawia obok siebie dwie różne
kwestie. Małżeństwo jest Bożą instytucją, miłosnym przymierzem, które w Jego
postanowieniach powinno być nienaruszalne i nierozerwalne. Dlatego mąż i żona
zobowiązani są do wierności względem siebie nawzajem do końca życia.
2. Natomiast celibat w Kościele
Rzymskokatolickim, w przeciwieństwie do małżeństwa, nie jest
ustanowieniem Bożym lecz ludzkim. Tym bardziej obowiązkowy
celibat dla pewnej grupy chrześcijan. W samym Kościele obowiązek
celibatu duchownych został usankcjonowany jako jedyna forma życia duchownego
dekretem papieża Grzegorza VII dopiero w XI wieku. Biblia stawia sprawę za
zasadzie dobrowolności nie wiążąc nigdzie celibatu z byciem osobą
duchowną. (Mt 19:12; 1 Tm 3:2-5; Tyt 1:7). Dlatego większym problemem niż
łamanie przyrzeczeń celibatu, jest sam wymóg jego ślubowania przez
tych, którzy chcą pełnić duszpasterskie zadania w Bożym Kościele. Bóg tego
nie chce i nie wymaga.
3. Oblubienicą, małżonką Jezusa
nie jest żaden zakonnik, duchowny, pastor lub celibatariusz. Oblubienicą Jezusa
jest Kościół. Innymi słowy: Pan Jezus jest już„zajęty”. I każdy z nas,
wierzących będących częścią Kościoła jest częścią Jego Oblubienicy. Nie
istnieją w tym względzie szczególne przywileje dla tych, którzy postanawiają
pozostać kawalerami.
4. Ziemskim obrazem Chrystusa nie
jest duchowny składający śluby bezżeństwa, lecz mąż mający jedną żonę
(poligamia jest grzeszna). Chrystus, owszem, nie miał żony, ale nie miał jej...
do czasu (podobnie jak wszyscy mężowie). Chrystus nie pozostał kawalerem. Jest
raczej monogamistą. Jest Mężem, który poświęca życie za Kobietę, którą
następnie poślubia (Apokalipsa Św. Jana 19:6-10). Chrystus jest wzorem dla mnie
– chrześcijańskiego męża, który od Niego uczy się w jaki sposób powinien
postępować wobec żony. Dlatego małżeństwo w świetle Listu do Efezjan 5:22-33
oraz Księgi Pieśni nad Pieśniami jest obrazem więzi Chrystusa z
Kościołem. Ideologiczny celibatariusz to raczej obraz samotnego Allacha
niż Chrystusa, który od wieczności dzieli społeczność z Ojcem i Duchem Świętym
oraz zawiera radosne Wesele z Oblubienicą, za którą oddał życie.
Czy księdzu wolno czy nie wolno mieć żonę?
Ktoś niedawno w niniejszej dyskusji zwrócił mi uwagę: „A
jednak księża (podobnie jak narzeczeni) w trakcie święceń też przysięgają przed
ołtarzem. Czyż prawdą nie jest, że nie powinni więc łamać tych ślubów?” W tym
właśnie tkwi problem. Równie dobrze „przed ołtarzem” mógłbym złożyć przysięgę
ustanowioną przez mój Kościół, że nie będę miał ze swoją żoną dzieci - by w
pełni poświęcić się wychowywaniu "duchowych dzieci w Chrystusie".
Piękne i szlachetne uzasadnienie, prawda? Brzmi bardzo duchowo. Jednak takie
nie jest. Taka "przysięga przed ołtarzem" jest
nierozsądna, nieroztropna i niebiblijna. I zamiast tym, którzy ją składają
mówić: „unikaj poczęcia dziecka” powinniśmy dawać do zrozumienia, że sam wymóg
jest absurdalny, przeciwny stworzeniu Bożemu oraz nakłada na duchownych jarzmo,
którego nie nakłada na nich Bóg.
W 1 Liście Tymoteusza 3 oraz Liście do Tytusa 1 czytamy
bardzo wyraźnie natchnioną i ponadczasową zasadę, że duchownym wolno mieć
żonę i dzieci. Kościół
Rzymskokatolicki w opozycji do tych fragmentów mówi: duchownym nie
wolno mieć żony i dzieci. Jak
więc na pytanie o posiadanie rodziny przez duchownego powinien odpowiedzieć
szczery chrześcijanin? Za czyją odpowiedzią powinien się udać? Wolno
(jak mówi Pismo Święte), czy nie wolno (jak od XI wieku naucza Kościół)? Dla kogoś, kto przyznaje się do wierności
Bogu i pragnie podążać za Nim odpowiedź jest prosta.
Oczywiście
zgodnie z nauczaniem fragmentów takich jak Mt 19:7 oraz 1 Kor 7:7 jakikolwiek
chrześcijanin może zadecydować we własnym zakresie, że nie chce
zakładać rodziny. Jednak od dobrowolnej, indywidualnej decyzji każdego
wierzącego do wymogu „składania przez duchownych ślubów przed ołtarzem”
jest bardzo daleka droga.
Gdyby jednak ktoś taki ślub złożył i po czasie się upamiętał
stwierdzając, że to nie Chrystus tego wymaga – powinniśmy być dalecy od
potępienia takiej osoby. Wręcz przeciwnie: nie powinniśmy dyskutować o jego
indywidualnych wyborach w kwestii małżeństwa. Raczej powinniśmy taką osobę
wspierać i zająć się tym, czy jego decyzja związana jest z wiernością
Słowu Chrystusowemu czy odejściem od Boga. Dlatego nie potępiam o. Jacka
za sam czyn odejścia. Bardziej niż opuszczenie zakonu niepokoi mnie to, w co
wierzy, bo z jego wypowiedzi trudno wysnuć wniosek, że powodem odejścia jest
przywiązanie do Słowa Bożego.
Oczywiście opinia katolickich
komentatorów nie może być inna niż potępienie decyzji o odejściu z
kapłaństwa dominikańskiego zakonnika, bez względu na przyczyny. Czytałem i
słuchałem wypowiedzi kilku rzymskokatolickich zakonników. Da się w nich
zauważyć jedną, wspólną tendencję: temat opuszczenia zakonu przez osobę, która
kształtowała przez wiele lat wiarę tysiąca osób, mocno niepokoi i gryzie. Ktoś,
i to nie byle kto, zdecydował się zrzucić habit. Życie zakonne określił jako
„ucieczkę”, chowanie się za „habitem”. Trzeba zareagować. I to zareagować
ostro, by jednoznacznie potępić zarówno o. Jacka, jak i ostrzec w ten sposób
tych, którzy słysząc o jego historii, mogliby pomyśleć o tym samym.
Niepokojące świadectwa
Odejście ojca Jacka kojarzone jest, i wygląda na to, że nie
bez przyczyny, z jego niepokojącymi przekonaniami, którymi dzieli się w
pożegnalnej mowie. Oto kilka z nich:
"Jedni postrzegają Boga jako matkę (...), inni jako
ojca... (a ja) wierzę w Boga
dorosłości. W Boga, który nie jest ani opiekunem, ani kimś, komu musimy być
posłuszni, komu musimy służyć. Bóg dorosłości, to Bóg, którego postrzegam
jako źródło, ogień, rzekę, wiatr..."
„Wszyscy
przywykliśmy, że Boga nazywamy miłością, ale w rzeczywistości ten Bóg często w
naszym życiu, a tak naprawdę był w moim życiu, jest pustką. I patrzenie w
stronę Boga oznacza patrzenie w stronę pustki”.
Podczas
warszawskich rekolekcji w grudniu 2011 r. ojciec Jacek nauczał (poniżej kilka
zanotowanych przeze mnie wypowiedzi z kazania):
Miałem kiedyś sen o motylach (...). Te motyle unosiły się
nade mną, krążyły, latały. I jednego z nich spróbowałem złapać. Chwyciłem go. I
kiedy go chwyciłem i popatrzyłem na niego z bliska, to zobaczyłem, że zamienił
się w szarą, martwą gąsiennicę. Dla mnie jest to sen o ewangelii, tym, czym ona
jest. Ewangelia to są motyle, które unoszą się, wielobarwne, kolorowe. Z każdej
strony wyglądające inaczej. W każdym momencie wyglądające inaczej. Jeżeli
ewangelię spróbujemy pochwycić mówiąc: To jest tak, takie jest jej znaczenie, o
to w niej chodzi, to Jezus miał na myśli. Jest w niej tylko to i nic więcej –
to ona umrze. Ona staje się martwa. Żywe Słowo staje się słowem martwym. O czym
jest ta dzisiejsza ewangelia, którą przed chwilą wysłuchaliśmy? Może jest ona o
Janie Chrzcicielu. Może o faryzeuszach? Może o Mesjaszu? Może jest o chrzcie?
Może o kim jestem (...). Może o prostowaniu dróg, o którym mówi Jan? A czymś może
o czym zupełnie innym? Ona dla każdego z nas i w każdym momencie może być o
czymś innym. Bo ewangelia jest jak... motyl. Nie łapmy go. Pozwólmy mu żeby się
nad nami unosił.
Do Boga nigdy nie prowadzą takie słowa jak: muszę,
powinienem, trzeba.
Bywa, że wzrok jest odwrócony ku górze z lęku przed
światem, przed wszystkim, co jest związane z życiem tutaj. Albo też jest tak,
że patrzymy w to niebo z taką czujnością, ciągle sprawdzając czy Bóg jest z nas
zadowolony. I ciągle oceniając swoje życie tutaj przez pryzmat oczekiwań Boga
(...). Dlatego też cały czas zamieniamy nasze życie na walkę z grzechem, jakby
to komuś było do czegoś potrzebne. Jakby to Bogu było potrzebne, abyśmy byli
bezgrzeszni.
On oddał swoje życie po to, abyśmy my mogli żyć. A więc
żyjmy. Żyjmy. Bo życie jest piękne. Właśnie dlatego. I nie mówię wcale o
tym życiu, które nadejdzie kiedyś w
wieczności. O nie się specjalnie nie martwię. Bóg jest kochający i na pewno dla
nas wszystkich tam miejsce znajdzie.
Powyższe przekonanie o pustym piekle o. Krzysztofowicz wyraził również
na jednym z kazań w
Gdańsku, gdy otwarcie powiedział (tu cytat znajomego), że piekło nie jest
dla ludzi. Nie ma i nie będzie w nim nikogo z ludzi.
Będąc zakonnikiem otwarcie mówił także: „Nie jestem
osobiście przeciwnikiem kapłaństwa kobiet, nie sądzę, żeby ono coś zmieniło w
moim głoszeniu Ewangelii i przeżywaniu własnego kapłaństwa, ale z drugiej
strony jestem pewien, że spowodowałoby ono diametralną zmianę w funkcjonowaniu
Kościoła”.
„Myślę, że w tej chwili najlepsze, co kobiety mogą zrobić w
Kościele, to wiedzieć, czego chcą - każda z osobna - i szukać własnej ścieżki,
nauczyć się mówić "nie". (...) A mówienie "nie" to:
"Nie zgadzam się z tobą, księże proboszczu", może nawet: "Nie zgadzam
się z tobą, święty Pawle". Dobrze jest wyruszyć w drogę w poszukiwaniu
własnych odpowiedzi. Na własną odpowiedzialność szukać Prawdy. Jesteśmy wszyscy
Bożymi dziećmi, ale nie zapominajmy, że dziećmi dorosłymi. Bóg traktuje nas jak
dorosłych” (źródło: trojmiasto.gazeta.pl)
Treść
mowy pożegnalnej ojca oraz jego powyższych wypowiedzi Jacka Krzysztofowicza
jest bardzo niepokojąca z perspektywy treści Pisma Świętego. Zakonnik wydaje
się przeczyć osobowości Boga, ale także innym prawdom, o których mówi Biblia:
-
bezbłędności Pisma Świętego;
-
istnieniu piekła, w którym znajdą się ci, którzy postanowili żyć w swoich
grzechach;
-
jasności i obiektywnemu znaczeniu ewangelii;
-
potrzebie zaparcia się siebie i uświęcenia w życiu chrześcijańskim;
-
potrzebie krzyżowania grzesznych pragnień, co niekiedy oznacza podejmowanie
duchowych bitew.
Opuszczenie
Chrystusa jest o wiele bardziej niebezpieczne dla wieczności człowieka niż
opuszczenie zakonu. Zgadzam się z opinią dominikanina Pawła Gużyńskiego, który
skomentował pożegnalną mowę o. Krzysztofowicza słowami: "Nie jest to
wyznanie wiary, ale wyznanie psychoanalityka. Ojciec Jacek dokonał prawdziwej
psychologizacji redukcji wiary do poziomu uczuć i to jest jego kłopot (...)
[On] redukuje sobie wiarę i duchowość do sprawy uczuć. (...) On mówi o Panu
Bogu tak, jak sobie On go wyobraża. To jest największe zagrożenie życia
duchowego - sprowadzić Boga do własnego wyobrażenia."
Zastanawiające jest jednak jedno: dlaczego powyższe
wypowiedzi i poglądy o. Jacka, których nie krył już wcześniej, stały się powodem
jego krytyki... po jego odejściu z zakonu? Kiedy publicznie wypowiadał
je znacznie wcześniej i to w różnych kontekstach, nikt nie reagował i nie
wyrażał oburzenia. Wciąż zresztą jego nauczań można odsłuchać na stronach
niektórych duszpasterstw akademickich. Oznacza to, że również dla poglądów
Jacka Krzysztofowicza było odpowiednie miejsce w... Kościele! Wówczas ich treść
nie stanowiła niebezpieczeństwa dla wiary. Problematyczne się stały, gdy nagle
ich autor nie jest już kojarzony z zakonem. Innymi słowy, ojciec Jacek mógł
wierzyć, w to, co wierzył od lat i w co wierzy obecnie, o ile pozostałby w
strukturach „jedynego, prawdziwego Kościoła”. Wówczas nikt publicznie nie
komentowałby jego przekonań w kategoriach odejścia od wiary, mistycyzmu,
odczuwania, psychoanalizy itp. Jego przekonania byłyby wówczas określane
elementem piękna, różnorodności i bogactwa myśli Kościoła Rzymskokatolickiego.
W taki sposób były określane przez rzesze wiernych.
Jako potwierdzenie powyższego stwierdzenia pozwolę sobie
przywołać komentarz z portalu fronda.pl jednej z osób, która przedstawia
się jako była pacjentka terapii o. Jacka, a która obecnie publicznie (w
anonimowy sposób) mówi o szkodliwości jego służby:
„Dziwię się, że jeszcze nikt nie napisał o tym, że sprawa
byłego już o. Krzysztofowicza ma drugie dno. Naprawdę dziwię się, że tak
pochopnie wydawane są opinie na temat tego, dlaczego odszedł od kapłaństwa.
Proszę poczytać o mistrzu Jacka Krzysztofowicza, niejakim Bercie Hellingerze.
Sprawa jest naprawdę dramatyczna i spodziewam się, że trudno w tej chwili
pojąć, jak wiele "ofiar" swojego myślenia i swojej
"terapii" pociągnie za sobą Krzysztofowicz. Mówię to z pełną
odpowiedzialnością jako osoba, która znała go osobiście, i która świadomie
wyrzekła się tej znajomości, jako osoba, która brała udział w jego
pseudoterapii, która miała przez lata miejsce na plebanii Kościoła Św. Mikołaja
w Gdańsku. Panie Pawle, ja też kiedys dałam się zwieść temu pięknosłowiu...
Proszę mi wierzyć, ojciec Jacek od dawna jest osobą niewierzącą, a jego
odejście, będące następstwem grzechu, okultyzmu (odsyłam do lektury ks.
Posadzkiego, który wzmiankuje niejednokrotnie w swoich pracach o Hellingerze),
nie jest dla jego znajomych z Gdańska żadnym zaskoczeniem... (...)”.
I dalej:
„Dodam jeszcze, że nie wiem, czy Jacek Krzysztofowicz poznał
kobietę czy nie poznał... Znał ich wiele jeszcze będąc w zakonie, i, proszę mi
wierzyć, nie sądzę, żeby odszedł dla kobiety. Kto uważnie słuchał jego kazań
wie, że nie uznawał czegoś takiego jak grzech, zło czy dobro... On ugrzązł w
bagnie już dawno, i jest to coś o wiele większego niż pożądanie kobiety... To
może stanowić jedynie przykrywkę albo zasłonę dymną dla jego innych, znacznie
bardziej niebezpiecznych praktyk. Terapia, której się poddał i którą proponował
wiernym prowadzi wprost do zanegowania istnienia Boga i niejednokrotnie do
ciężkiej depresji. Doświadczyłam tego na własnej skórze”.
Jeśli powyższa wypowiedź jest zgodna z prawdą (być może
ktoś ma możliwość sprawdzenia tego), wówczas potwierdza ona prawdziwość
obserwacji, że ojciec Krzysztofowicz „ugrzązł w bagnie już dawno”, jednak jego
duchowy stan był akceptowalny tak długo, jak tkwił w nim jako... katolicki
zakonnik.
Nawet jeśli nie uznawał czegoś takiego jak grzech, zło czy
dobro. Nawet jeśli (rzekomo) prowadził do „zanegowania istnienia Boga, sam
będąc osobą niewierzącą”, praktykującą okultystyczne metody terapii – w świetle
powyższego świadectwa mógł swobodnie głosić homilie, pisać książki i prowadzić
psychoanalityczne terapie przy plebani Kościoła Św. Mikołaja. Wprost
zadziwiające, że przez tyle lat służby, nikt nie kwestionował ortodoksyjności
jego przekonań! Okazuje się, że dopiero gdy odszedł z zakonu można opowiedzieć
o jego „prawdziwej twarzy”, kim „naprawdę” był już wcześniej. A może po
prostu należy samemu poszukać „haków” z przeszłości, by dać do zrozumienia
zaniepokojonym wiernym, że odszedł „zdrajca”, któremu nie należy współczuć, ale
piętnować? Dla dobra Kościoła oraz sumień obecnych i przyszłych zakonników.
Byle przy Matce
To zadziwiające, że Kościół z tak wielką zaciekłością,
chętnie i zdecydowanie potępia rezygnację z kapłaństwa „z powodu kobiety”,
jednocześnie przemilczając takie rzeczy jak seksualne nadużycia, rozwiązłość
oraz niebiblijne przekonania wśród duchownych. Jeśli masz problem z
homoseksualnym współżyciem, to tak długo jak jesteś u nas - jesteś
akceptowany i tolerowany. Zmienimy ci jedynie miejsce służby, by nie dawać
powodów do zgorszenia wiernych i poruszenia opinii publicznej. Jednak dla
odchodzących „nie ma zmiłuj". Choćby prowadzących najbardziej czyste
życie.
Chętnie posłuchałbym wypowiedzi ojca Pawła Guzowskiego, który
równie zdecydowanie co ojca Jacka, skrytykowałby na łamach TVNu homoseksualnych
i seksualnie aktywnych księży wśród obecnych duchownych Kościoła Rzymskokatolickiego.
Z pewnością byłby na to gotowy, jednak nie wcześniej niż przed opuszczeniem
któregokolwiek z nich struktur Kościoła. Do tego czasu Matka kocha i
chroni wszystkie swoje dzieci.
Sytuacja odejścia ojca
Krzysztofowicza pokazuje, że problem (nie)znajomości Pisma i teologicznej
poprawności wśród zakonników może być szerszy. Niepokojącą jest sytuacja gdy
rozpoznawalny duchowny w publiczny sposób naucza o pustym piekle na niedzielnej
Mszy. Wygląda bowiem na to, że wystarczy, iż opakuje swoje słowa w odpowiedni
ton głosu, wrażliwość na ludzkie problemy i religijne słownictwo. Ważne, że
pozostaje we „właściwych” strukturach. Wówczas nawet słowa: „Nie zgadzam się z
tobą, święty Pawle” są akceptowalne. Kościół
naprawdę jest w stanie zaakceptować wszystkich: nieortodoksyjnych zakonników,
homoseksualnych księży, duchowych buntowników szukających odpowiedzi na własną
rękę... Byle w objęciach biskupa Rzymu. Bo przecież „prawda jest w Kościele
Rzymskokatolickim”. Również prawda o nim.