Doktryna chrztu niemowląt wybija nam z rąk przekonanie o niezależności i samostanowieniu. Dlatego wielu ludzi jej nie lubi: zarówno niechrześcijanie (co nie dziwi), jak i niektórzy wierzący (co może dziwić). Niektórych ta praktyka irytuje ponieważ dowiadują się, że nie wszystko zależy od nich: "Jak to?! Dlaczego ktoś ma decydować o mnie? Dlaczego ja mam decydować za moje dziecko?" Wszak współczesna tendencja jest dokładnie odwrotna: Niech dzieci same wybiorą co chcą. My zaś musimy uczyć ich dojrzałych wyborów zaczynając od najwcześniejszych lat. Gdy podrosną to zobaczą czy jest to religia dla nich. Niczego nie narzucajmy, do niczego nie przymuszajmy. Wskazujmy korzyści tego co my uznaliśmy za prawdę i czekajmy na odpowiedź naszego syna lub córki.
Nie powinno nas to dziwić jeśli powyższe słowa wypowiada człowiek niewierzący. Doskonale bowiem zdaje sobie sprawę, że tego typu postawa pomoże dziecku w... niewierze. Ateista, który twierdzi: "niech dziecko samo wybierze gdy dorośnie. Ty nie decyduj za niego" – nie mówi tych słów ze względu na troskę o nasze dzieci. Wie natomiast, że jest to dobrze działająca metoda prowadzenia ich do niewiary.
Jednocześnie sam swojego syna i córkę bynajmniej nie wychowuje w neutralności, otwartości na inne nurty, religie. Stanowczo odmawia odwiedzenia z dzieckiem nabożeństwa protestanckiego, Sali Królestwa, meczetu, przeczytania mu Biblii, Koranu i Strażnicy pośród wielu innych książek – by dziecko wiedziało jaki ma wybór. Co więcej - przemilcza istnienie Adama, Ewy, Abrahama, Mojżesza, Dawida, Jezusa, przejście przez Morze Czerwone, dziewicze poczęcie, wskrzeszenie Łazarza, zmartwychwstanie. Jeśli już gdzieś na ten temat wspomina to oczywiście jako o mitach i starożytnych baśniach. "Otwartość", prawda? "Wybór". "Wskazywanie różnych możliwości". Tak to chyba jest nazywane.
Idąc dalej: nie spotkałem ani jednego niewierzącego rodzica, który pyta dziecko czy chce się ono pomodlić przed posiłkiem. Innymi słowy, wychowuje dziecko w duchu niewiary, nieobecności Boga we wszystkim czym żyje i oddycha. Jednocześnie sprzeciwia się chrześcijańskiemu wychowaniu, chrzczeniu niemowląt, nauczaniu od maleńkości katechezy ponieważ zbyt jednoznacznie "narzucają" dziecku określone spojrzenie na świat. Oczywiście inne od jego spojrzenia. To bardzo irytujące.
Niestety wielu wierzących rodziców podąża tym tropem. Sądzą, że ich zadaniem jest wskazywanie dziecku możliwości (z których Jezus jest optymalnym rozwiązaniem), zaś ono samo wybierze co jest odpowiednią drogą. Jeśli zdecyduje się zaufać Jezusowi - chwała Bogu! Alleluja! Udało się! Trafiłeś w dziesiątkę! Jeśli jednak stawiamy dziecko w roli niezależnego decydenta to już upadliśmy dlatego, że jeśli nie my to jego serce i umysł będą kształtowali współcześni "prorocy": gwiazdy telewizji, sceny muzycznej, internet, dzisiejsi "uczeni w Piśmie", "autorytety lansowane przez media itp.
W zasadzie mamy dwie drogi. Albo pokazujemy dzieciom Jezusa jako "Drogę Prawdę i Życie" (Jn 14:6) i dziecko wyrasta w tej prawdzie jako oczywistości nie pamiętając dnia, w którym nie kochało Jezusa ponieważ zawsze był on obecny w ich życiu nie tylko w kościele, ale i w domu, szkole, przed posiłkiem... Albo pokazujemy Boga jako opcję, którą, jeśli chcą, mogą wybrać i postawić na pierwszym miejscu. Jeżeli decydujemy się na drugie rozwiązanie to nie dziwmy się, że wiele chrześcijańskich dzieci gdy dorasta traktuje Jezusa jako opcję, która ma równie atrakcyjnych konkurentów: Buddę, B. Russela, R. Dawkinsa, sceptycyzm, agnostycyzm, nihilizm, hedonizm itp. I jak tu się za kimś/czymś opowiedzieć skoro jest tak wiele możliwości? Lepiej ciągle króliczka gonić niż złapać. To na pewno zyska aprobatę współczesnych środowisk uniwersyteckich. Przynajmniej ten jeden dogmat nie może być podważany.