Doda jest katoliczką.
Jest nią w tym samym sensie co Judasz był uczniem Jezusa. Był nim co do statusu, pozycji, choć jego serce było daleko od Pana. Podobnie z Dodą i każdą inną osobą ochrzczoną w kościele żyjącą w niemoralny sposób.
Musimy traktować poważnie przymierzowe zobowiązania i to co dzieje się w chrzcie. Mówienie, że Doda nie jest katoliczką jest stwierdzeniem, że jej chrzest nie był chrztem lub, że nic jej nie złączyło z KK podczas tego sakramentu. Od tamtej pory kościół jej nie ekskomunikował. Jest więc jak cudzołożna żona, która pozostaje w małżeństwie. Złamała przymierze i jego zobowiązania, ale nie nastąpił rozwód. Do tego czasu pozostaje niewierną żoną. I tak powinna być traktowana. Jak żona. Jak niewłaściwie postępująca (niepraktykująca) katoliczka.
Żyjemy w dziwnych czasach lekceważenia formalnych, publicznych więzi na rzecz "odczuwania" i "duchowej przynależności". "Wiem, że jestem mężem. Jednak jestem nim tylko na papierze. Sercem jestem przy innej kobiecie i do niej należę", "Nie jestem mężem, ale czuję jakbym nim był ponieważ ją kocham. Uważam więc, że mam prawo korzystać z przywilejów męża", "Wiem, że on jest na liście członków naszego zboru, ale od 2 lat nie przychodzi na nabożeństwa. Właściwie nie jest jednym z nas", "Nie jestem ochrzczony i nie mam członkostwa w żadnej wspólnocie. Ale duchowo czuję się jednym z nich".
W każdym w powyższych przypadków mamy do czynienia ze zlekceważeniem widzialnej rzeczywistości, widzialnych znaków przynależności na rzecz "platońskiego" sposobu myślenia.
Każdy kościół powinien traktować poważnie własne deklaracje dotyczące treści wiary i moralności. Jeśli ich nie egzekwuje, powinien przynajmniej poważnie traktować własne działania (lub ich brak), które skutkują pewnymi konsekwencjami. Jeśli udziela ślubu - powinien traktować poślubionych sobie ludzi jak małżeństwo. Jeśli chrzci (i nie orzekł o ekskomunice) - powinien traktować daną osobę jak członka kościoła. Brak publicznego orzeczenia w danej sprawie (np. dyscyplinarnej) jest decyzją o pozostawianiu status quo.
Zaznaczam, że nie poruszam kwestii zbawienia, wieczności lecz członkostwa w kościele. O tym zaś kto może być określany mianem katolika, baptysty, zielonoświątkowca, reformowanego decyduje oficjalna przynależność do danego kościoła.
Niekiedy słyszymy stwierdzenie, że ktoś poprzez swoje decyzje, sposób życia, poglądy "sam się ekskomunikował" ze wspólnoty kościoła protestanckiego lub katolickiego. To oczywiście absurdalne założenie ponieważ:
- wówczas nikt nie wiedziałby kto tak naprawdę jest we wspólnocie kościoła. Sami duszpasterze nie wiedzieliby kogo mają w owczarni, a kogo już nie. Nikt tego nie mógłby wiedzieć ponieważ nie istnieje żadna instancja odwoławcza, żaden standard, fax z nieba, do których możemy się udać ze swoimi przypuszczeniami i je zweryfikować. Tymczasem biblijne listy apostolskie zakładają, że ich adresaci są znani i są to konkretne osoby (niektóre ap. Paweł wymienia imiennie). Każdy kościół był w stanie zweryfikować kto znajduje się w jego szeregach i kto jest adresatem np. listów Pawłowych.
- "samowykluczenie" oznacza możliwość "samoprzywrócenia". Zakłada więc, że to każdy chrześcijanin ma moc samostanowienia o swoim statusie we wspólnocie wiernych,
- wg Pisma Św. żaden chrześcijanin nie posiada autorytetu "związywania i niezwiązywania". Został on dany kościołowi. Jeśli więc jego przywódcy "nie rozwiązali" członkostwa któregoś z wiernych, to wciąż nim pozostaje. I taki sposób powinien być traktowany,
- nikt nie może sam nadać sobie członkostwa, ani samemu niezależnie od reprezentantów kościoła orzec, że już nim nie jest. Nikt nie może samemu nadać sobie statusu męża czy żony i samemu go sobie odebrać przez "samo-rozwód".
Doda jest katoliczką. Bill Clinton jest baptystą. George W. Bush jest metodystą. Jarosław Kaczyński jest katolikiem. Ja jestem reformowanym. Nie wierzycie? Sprawdźcie w poszczególnych parafiach i zborach.