Jestem rozczarowany. Zimą i wiosną br. wiele organizacji feministycznych, Partia Kobiet itp. (proszę nie dać się zmylić - chodzi o partię "feministek", a więc ułamka procent kobiet) bardzo szumnie podnosiły postulat o parytetach (50%) dla kobiet na listach wyborczych do parlamentu (tu polecam stronę obnażającą mega-absurdalność tego pomysłu - parytety.pl).
20 czerwca odbyła się I tura wyborów prezydenckich. Czekam, czekam i wciąż cisza. Ani jednego feministycznego głosu za parytetami dla kobiet na liście kandydatów na urząd prezydenta! Przypomnę tylko, że wśród nich nie było ani jednej kobiety! Skandal! Mimo oczywistego antykobiecego spisku - żadna z parytetowych wojowniczek nie pisnęła słowa, że należy "wyrównywać szanse", "przeciwdziałać dyskryminacji" i zagwarantować aby wśród kandydujących na urząd prezydenta było przynajmniej 50% kobiet.
Moje przypuszczenie jest następujące: zamilkły ponieważ podnoszenie lamentu o parytety dla kobiet w wyborach prezydenckich bardzo wyraźnie obnażyłoby obłęd stojący za tego typu postulatami. Czekają więc aż wybory się zakończą by wrócić "do akcji".
Nawiasem mówiąc, postulat "przynajmniej 50% kobiet" na listach do parlamentu oznacza "conajwyżej 50% mężczyzn" na tych listach. Sytuacja w której mamy więc 70% kobiet i 30% mężczyzn jest już przez zwolenniczki "równych szans" akceptowana.
Czy naprawdę ktoś jeszcze wierzy, że o "równe szanse" tu chodzi? I czy naprawdę ktoś jeszcze sądzi, że kobiety owych szans nie mają (możliwości zaangażowania się w politykę)? Na ogół po prostu wolą zajmować się czymś innym. Co jest dla mnie ze wszechmiar zrozumiałe.
PS. Jakoś nie widziałem by feministki walczyły o parytety dla mężczyzn w kwiaciarniach, w zawodzie fryzjera, kosmetyczki czy wśród nauczycieli. Czyżby nie przeszkadzał im brak "równych szans" i "utrwalanie kulturowych stereotypów" w tych zawodach?