Edukacja ma w sobie aspekt nasycania, karmienia umysłów dzieci. Jedynie naiwni bądź nieodpowiedzialni rodzice lekceważą skład codziennej diety dziecka. Nie mówimy: Ważne tylko aby przeżyły. Podobnie nie możemy zlekceważyć tego czym, przez kogo i w jaki sposób nasze dzieci są karmione w procesie edukacji.
Wielu współczesnych nauczycieli oraz pedagogów wciąż wyznaje mit o światopoglądowo neutralnej edukacji, który mówi, że budowanie wiary i chrześcijańskiego kręgosłupa powinno nabywać się w domu i w Kościele, zaś szkoła publiczna dostarcza neutralną wiedzę i mówi jedynie o suchych faktach.
Nie możemy zadowalać się tym, że szkoły w których Bóg jest nieobecny karmią nasze dzieci przez większą część dnia, zaś my jako rodzice będziemy jedynie doprawiali te posiłki „chrześcijańskimi” przyprawami w domach. Ewentualnie wyrzucimy z talerza dziecka mało strawną fasolkę (np. teorię ewolucji). Jednak nie zmieni to naszego przekonania, że w zasadzie, to wszystko jedno w jakiej kuchni (hinduistycznej, muzułmańskiej czy ateistycznej) oraz przez kogo ów posiłek został przygotowany i podany. Ważne, że na stole wciąż mamy do dyspozycji solniczkę i gdy tylko mamy na to ochotę możemy doprawić ziemniaki nadając im właściwy smak.
Nie jest to jednak zbyt biblijne podejście. Wiara w Trójjednego Boga i Jego Słowo jest raczej od początku kierunkiem i fundamentem wszelkiego nauczania. Chrześcijański rodzic powinien pragnąć nie tylko doprawiać posiłki przygotowane jego dziecku przez innych kucharzy-nauczycieli (tak jakby ich smak był „neutralny”). Chce raczej mieć udział w ich przygotowywaniu – nadawaniu im smaku, barwy, zapachów zgodnych z Bożymi upodobaniami. Chrześcijańska edukacja nie zaczyna się od godziny 15 kiedy dziecko wraca ze szkoły do domu. I nie kończy się na Szkółce Niedzielnej lub wieczornym czytaniu Pisma z rodzicami. Nie jest doprawianiem oraz dodatkiem do rzekomo „bezsmakowej” (bezideowej) edukacji, którą dziecko otrzymuje 30 godzin tygodniowo.
Każda placówka edukacyjna wpuszczając Chrystusa jedynie na lekcję religii, a następnie wypraszając Go (bądź przemilczając Jego obecność) z lekcji chemii, fizyki czy biologii oznajmia w bardzo praktyczny sposób, że wiara (i Bóg) nie ma nic wspólnego z realnym światem i powinna być zaszufladkowana do sfery subiektywnych przeżyć oraz tego co niesprawdzalne, niepewne.
Wielu chrześcijan zadowala się tą sytuacją uważając, że wywiązują się z obowiązku zapewnienia dziecku „edukacji religijnej” posyłając je na katechezę bądź Szkółkę Niedzielną. Dzieci uczęszczające do „nieuprzedzonych” i „otwartych” szkół często są rozdwojone pomiędzy nieobecnością Boga w "faktach" uczonych na lekcjach, a tym czego uczą się od rodziców lub w Kościele - że Bóg jest Panem i Królem całego świata. Bez Niego nie mogłoby nic zaistnieć – żadne wydarzenie w historii, działanie matematyczne i żadne z niematerialnych praw. Tymczasem przez 5 dni w tygodniu uczeń w szkole nabywa wiedzy, że jest to całkiem możliwe.
Jak powiedział jeden z pedagogów chrześcijańskich: Szkoła która ignoruje Boga w swoim nauczaniu uczy dzieci ignorować Boga. Nie ma więc pustki, ani neutralności w edukacji. Jest pozytywne wskazanie na Boga jako źródło wszelkiej mądrości lub też ignorowanie Jego obecności, tak jakby światy mogły powstać same z siebie - co jest praktycznym ateizmem. Dlatego światopogląd chrześcijański stoi w sprzeczności z niechrześcijańskim, który nie dostrzega Trójjedynego Boga jako koniecznego źródła naszego istnienia, każdego oddechu, praw fizyki, logiki, każdego wydarzenia i celowości historii, definicji tego co dobre, złe, sprawiedliwe, niesprawiedliwe, piękne.